Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.II.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czekaj-że mnie tu — kończył brutalnie, widząc, że zabiera się wyjść z nim razem.
Dziewczyna oparła się o drzwi. Wyszedł, lecz zaledwie się oddalił, posłyszał za sobą głos jej gruby, nizki. Wołała nań.
Wrócił. Przez przymknięte drzwi wyglądała twarzyczka Mattei, z osłupiałemi znów jak zwykle oczyma.
— Czego chcesz, rybo kosooka?
— Nic! tylko powiedzieć chciałam, że nie mam po co tu czekać, jeśli tam idziesz.
— A! idź do stu... — zaklął — tyle myślę iść tam, jak ty do kościoła. Czekaj, mówię ci i basta.
Wyciągnął rękę, porwał ją bez ceremonii za nos. Cofnęła się drzwi zamykając szybko.
Po kilku chwilach Konstanty wrócił z flaszą wina. Dziewki nie było. Sądząc, że się skryła przez psoty, zaczął ją szukać po wszystkich kątach, wołać, opowiadać, że kupił bułek, wędliny, owoców. Spostrzegł wreszcie, że istotnie odeszła. W chacie zapanowała cisza. Dokoła chaty jeszcze ciszej było. Noc zapadła i tylko liście figowego drzewa szeleściły lekkim potrącane wiatrem, a na bezbarwnem tle mroków zdawało się to szelestem metalicznej, niewidzialną ręką poruszanej materyi. Zresztą nie było słychać zgoła żadnego, bodaj oddalonego dźwięku. Na ciemnem niebie drgały gwiazdy jasne.
Konstanty zły był, że dziewczyna odeszła. Jak spędzić wieczór przydługi? Samemu, jak pies! Spać mu się nie chciało, gdyż wyspał się po południu.