Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.II.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nego kąta — radził syndyk. — Gdzież pójdziesz? pozostań z nami, myśmy tu wszyscy bracia.
Z kolei zjawił się doktór Paddu, z wielkim szarym parasolem pod pachą i zaczął od tego, że zajrzał do garnka.
— Ho! ho! — wołał grubym, ochrypłym głosem. — Dlatego tylu jest was zbrodniarzy, winowajców, że karmicie się świniną. Mówiąc to, rzucił na garnek parasol.
Izydor uchylił parasol na bok.
— Nie złamię go, i... przepraszam. Jaka tam wieprzowina! Bob z sadłem i specyał rzadki; kawałek kiełbasy.
— A sadło nie wieprzowina, co? Wszyscyście świnie i tyle tego. Wróciłeś więc, baranku? Byłem przy jego śmierci.
— Czyjej?
— A jego, Jakóba Dejasa. Nie daj Boże takiej nikomu. Cierpiał, gałgan, jak na to zasłużył. Słuchaj, weź jutro na przeczyszczenie. Po podróży nie zaszkodzi.
Konstanty milczał, patrząc na lekarza.
— Po coś ślepia wytrzeszczył? — Myślisz, żem zwaryował, co? Na przeczyszczenie mówię ci, słyszysz, zrozumiałeś? na prze-czy-szcze-nie.
— Rozumiem.
— O! głupiście, głupi! Słyszałem, że się wybierasz precz ztąd. Masz racyę. Idź do dyabła;