Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.I.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ka, wciskając się pomiędzy nich. Żołnierze przystanęli, formując zwarty czworobok dokoła więźnia; Konstanty skorzystał z tej chwili, aby pewnym głosem przemówić do kobiet:
— Odwagi! odwagi! — Miał przytem siłę uśmiechnąć się do żony.
— Adwokat oczekuje cię w sądzie — zawołała stara, a żołnierze usunęli łagodnie obie kobiety.
— Odejdźcie, odejdźcie, proszę — mówili ściskając szeregi dokoła więźnia. Ten rzucił znów uśmiech żonie, błysnął dwoma rzędami zębów białych pomiędzy pobladłemi wargami, dając się wieść straży.
Stara Bachisia z kolei odciągnęła córkę, co się upierała iść za mężem, i odwiodła ją do domu Porru dla zjedzenia śniadania przed udaniem się do sądu. Słońce zalewało dziedziniec, przenikając w szpaler, z którego zwieszały się grona niedojrzałych winogron. Wyglądały, jak wyciosane w marmurze szaro-zielonym. Jaskółki przerzynały powietrze, a Efer Massia, dosiadłszy gniadego konia, miał już odjechać w pole. Światło i wesoła pogoda zalewały dziedziniec, opasany nizkim murem, po za którym widać było szerokie, dalekie horyzonty. Dzieci, siedząc na progu kuchni zajadały z głębobokich misek kawę mleczną, a Gracya spijała swoją gdzieś w kątku, może kryjąc się przed studentem z tem nazbyt prozaicznem zajęciem, gdy ten