Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.I.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cko umarło! Czy je tak bardzo kochał? Sam nie wiedział. Może i nie tak bardzo... Raz je tylko widział, w Nuoro, w więzieniu, poprzez żelazną kratę... widział na łonie płaczącej Giovanny. Dziecko miało twarzyczkę mniejszą od pięści, czerwoną, pomarszczoną jak brzoskwinia przejrzała i oczy błyszczące, siwe jak dwa ziarna winogron, przysłonięte rzęsami. Płakało, pamiętał, i wyprężało się cały czas, gdy rozmawiał z żoną. Kto wie, bało się może uzbrojonej straży lub tej żelaznej kraty, o którą się czepiało różowemi piąstkami.
Innego wspomnienia o dziecięciu swem nie zachował. Lata mijały, lat kilka przeszło, a on je sobie przedstawiał zawsze płaczącem, czerwonem, pomarszczonem, jak morela przejrzała, o siwych, do ziarn winogron podobnych, rzęsą delikatną przysłonionych oczętach... Tak je sobie przedstawiał, lecz jednocześnie myślał o przyszłości, gdy dorosły Malthinedu, potrafi zaprządz, konia do wozu, wskoczyć mu na grzbiet, siać, żąć, kosić, pomocą będzie i pociechą matki. Ah! wówczas Konstanty miał nadzieję prędkiego powrotu do domu...
A gdy nadzieja zamierała pomału w jego duszy, myślał jeszcze o dziecku i kochał je, przez miłość dla Giovanny raczej niż z egoistycznego zwykle przywiązania, zrodzonego z blizkości i przyzwyczajenia.
A teraz... dziecko umarło... znikły marzenia lube. Niech się stanie wola Pańska. Konstanty cierpiał srodze, myśląc o cierpieniu Giovanny.