Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.I.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

noc już była na niebie... Jakże się tam udało utrapieńcowi-paniczowi? Na myśl tę nowa go porwała wściekłość, zwłaszcza na tę wiedźmę, zia Bacchisię, którą tu dyabli przynieśli pożyczać pieniądze, właśnie pod humor tego młokosa; boć łacno się domyśleć, że był to fortel starej harpii, której szło o przyciągnięcie do domu Bronta. A! Jędza, przeklęta baba!... Że też to niema wstydu i sumienia. Drwi sobie z Boga, co?
I w coraz głębszą zapadał zadumę. Zbudził się z niej wreszcie, przypomniawszy sobie, że głodny jest i zjeść coś musi.
Ależ nie, to zdaje mu się, a wcale głodny nie jest, spać mu się tylko chce okrutnie. Ale ni stojąc, ni siedząc, ni leżąc, nie mógł się uspokoić, tak, że zaczął się śmiać i na głos sam z sobą rozmawiać dla dodania sobie odwagi, Na myśli stało mu jednak ciągle jedno i to samo... Straszne, okropne! Brać w małżeństwo zamężną już kobietę? A jeśli Konstanty wróci? Nic niema w świecie niepodobnego! Wróci, nie wróci, jest przecie i dziecko.... Co powie syn Konstantego, gdy dorośnie i dowie się, że matka, za życia jego ojca, za drugiego wyszła? Kto to podobne mógł pisać prawa? Ah! Głupi, głupi prawodawcy.
Roześmiał się na głos, lecz w piersi nie do śmiechu mu było.
Powstał, odszukał butelkę z wódką.