Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pozostali na balkonie; słychać było tylko spadanie pojedynczych kropel wody na bruk ulicy z słabym odgłosem.
— Co to za okno oświecone? — spytał Jerzy, aby przerwać ciszę.
— Och — odpowiedziała staruszka — to don Dafendente Scioli dogorywa.
I oboje przypatrywali się poruszaniu cieniów w prostąkącie żółtawego światła. Staruszka przejęta chłodem nocy, poczęła drżeć.
— Chodźmy! idź już spać, ciotko Jokondo.
Chciał ją odprowadzić do jej pokoju, o piętro wyżej. Przechodząc kurytarzem, spostrzegli coś, co się wlokło z trudem po posadzce. Był to żółw. Stara zatrzymała się:
— On jest w twoim wieku, ma dwadzieścia pięć lat teraz; a okulał tak biedak jak ja. To twój ojciec kiedyś kopnięciem...
Przypomniał sobie oskubaną synogarlicę ciotki Joanny a w trop za tem przyszło wspomnienie niektórych chwil, przeżytych w Albano.
Doszli na próg pokoju ciotki. Wyziew mdlący, właściwy pokojom chorych, uderzył go z wnętrza. Przy słabym blasku lampy, widać było ściany pokryte krucyfiksami i madonnami, parawan odarty, fotel z wyłażącemi sprężynami i kłakami.
— Czy wejdziesz?
— Nie, dziękuję, ciotko Jokondo; połóż się już