Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szczęśliwymi. Turkot monotonny pociągu kołysał ich. Cichuteńko szeptali słowa uwielbienia.
Ona odezwała się z uśmiechem:
— To pierwsza podróż, którą odbywamy razem; po raz pierwszy jesteśmy sam na sam w wagonie.
Z upodobaniem powtarzała, że sytuacya dzisiejsza jest dla nich czemś nowem. Jerzego, który czuł już podnietę żądzy, począł coraz większy ogarniać niepokój. Podniósł się, począł całować jej szyję, tam właśnie, gdzie czerniały dwa bliźniacze znamiona; szepnął jej coś do ucha. W oczach Hipolity zamigotał blask nieokreślony; ale odparła z żywością:
— Nie, nie, trzeba być rozsądnym do samego wieczora. Trzeba czekać.
Raz jeszcze mignęła jej przed oczyma wizya cichego hotelu, pokoju o staroświeckich, wyszłych z użycia meblach, wielkiego łoża, ukrytego pod białemi firankami od mustików.
— W tym sezonie — rzekła, by rozerwać ukochanego — nie będzie jeszcze nikogo niemal w Albano. Jak nam tam będzie dobrze całkiem samym, w opustoszałym hotelu! Uważać nas będą za młode małżeństwo.
Owinęła się w płaszczyk z lekkiem drżeniem i oparła o ramię Jerzego.
— Zimno dzisiaj, nieprawdaż? Skoro tylko przybędziemy, trzeba kazać rozpalić wielki ogień na kominku i napić się herbaty.