Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/467

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wała się zbierać myśli w krótkiej przerwie tej burzy gwałtownej.
Naraz poczęła śpiewać.
Śpiewem wypowiadała ból swój w rytmie, co się podnosił i opadał regularnie, jak uderzenia serca.
Była to starożytna, jednotonna melodya, którą od niepamiętnych czasów, w ziemi Abruzzów, kobiety śpiewały nad zwłokami swych krewnych. Była to melodyjna wymowa świętej boleści, która mimowiednie odnajdowała w głębi swej istoty, ten rytm dziedziczny, jakim ongi matki wypowiadały swą skargę.
Śpiewała, wciąż śpiewała:
— Otwórz oczy, podnieś się, stąpaj, mój synu! Jakiś ty piękny! Jakiś piękny!
Śpiewała dalej:
— Dla kawałka chleba, jam ciebie utopiła, mój synu. Dla kawałka chleba, jam ciebie posłała na śmierć! Więc na to ja cię chowałam!
Ale kobieta z haczykowatym nosem przerwała jej swarliwie:
— Nie, tyś go nie utopiła. Takie było już jego przeznaczenie. Nie, tyś go nie posłała na śmierć. Tyś go wysłała tylko tam, gdzie był dla niego chleb.
I ruchem ukazując na wzgórze, gdzie stał dom, który dawał dziecku przytułek, dodała:
— Jego tam pielęgnowali, strzegli jak oka w głowie.