Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/465

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ależ zanieście go w cień, do jakiego domu, żeby go matka nie zobaczyła takim nagim na kamieniach, w tem upalnem słońcu!
Z uporem strażnik zarzucił:
— Nie należy go ruszać miejsca. Aż do przybycia sądu, nie należy go poruszyć.
Obecni poczęli ze ździwieniem przyglądać się obcemu Kandyi. Liczba ich wzrastała. Jedni zajmowali nasyp obsadzony akacyami; inni gromadzili się na szczycie nagiego przedgórza, obok raf. Tu i owdzie, złożona na wielkich blokach potwornych, łódka z trzciny, połyskiwała jak złoto, u stóp olbrzymich złomów skalistych nadbrzeża, podobnych do zwalisk wieży cyklopów, w obliczu niezmierzonego morza.
Nagle z wysokości wzgórza głos jakiś oznajmił:
— Idzie!
Inne za nim poczęły wołać:
— Matka, matka!
Wszyscy zwrócili się w tę stronę; niektórzy zeszli z nasypu; ci, co stali na szczycie przedgórza, pochylili się naprzód. Oczekiwanie sprawiło, że zamilkli wszyscy. Strażnik nakrył trupa prześcieradłem. Wśród tej ciszy, morze zaledwie, zda się, dyszało zlekka.
I naraz, wśród ogólnej ciszy, rozległ się krzyk przybyłej.
Matka dążyła wybrzeżem, pod żarem słonecznych promieni z krzykiem. Szła ubrana w su-