Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/389

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kitem pustym nieba, siejącego żarem, gdzie poczynało grzmieć już.
— Ale dokąd się udać? Dokąd?
— Mniejsza o to dokąd. Gdziebądź, to wszystko jedno, byle nie tutaj. Wracajmy w stronę morza. Doczekamy się tam godziny odjazdu... Błagam cię!
A głód, męczarnia pragnienia, żar powietrza wzmagały w obojgu jeszcze niepokój umysłów.
— Widzisz! Widzisz! — wołała, nie panując już nad sobą, jak wobec nadprzyrodzonego jakiegoś zjawiska. — Widzisz? To się nie skończy już nigdy!
W świetle słonecznem, w białem i nieubłaganem świetle, zbliżała się ku nim gromada mężczyzn i kobiet, okrytych łachmanami, a przed tą gromadą szedł jeden, rodzaj obwoływacza, z okrzykami, potrząsając tacką miedzianą. Ludzie ci nieśli na ramionach tapczan pokryty siennikiem, na którym leżała chora, raczej półtrup już, żółtawe, wychudłe jak szkielet stworzenie, pookręcane w bandaże z płótna, jak mumia, z obnażonemi nogami. A idący przodem obwoływacz — mężczyzna o cerze oliwkowej, wijący się jak wąż, z oczyma szaleńca — ukazywał konającą i opowiadał donośnym głosem, że ta kobieta, chora na krwotoki od lat już całych, doznała od Matki Boskiej cudu tegoż dnia jeszcze o świcie. I błagał o jałmużnę, by uleczona z choroby, mogła odzyskać napowrót krew utraconą. Wstrząsał przytem