Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/386

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wówczas Jerzy rzucił garść drobnych pieniędzy w pył drogi; i chmura kurzu zasłoniła zbitą masę potworów i ich bluźnierstwa. Człowiek z odciętemi rękoma i żebrak czołgający się na rękach, usiłowali jeszcze przez chwilę ścigać powóz, ale pod groźbą bata powstrzymali się.
— Nie bój się, signora — mówił woźnica — nikt się już nie zbliży, przyrzekam ci to.
Nowe głosy podnosiły się, jęczały, wyły, wzywały Najświętszej Panny i Jezusa, oznajmiały o swych kalectwach i ranach, opowiadały o swych chorobach lub cudownych uzdrowieniach. Po za czatami ustawionemi pierwszych bandytów, druga armia dziadów stała wyciągnięta w dwa szeregi, aż do domów oddalonego miasteczka.
— Mój Boże, mój Boże! Cóż to za kraj przeklęty! — szeptała Hipolita wyczerpana, czując się bliską omdlenia. — Uciekajmy ztąd! Uciekajmy! Zawróćmy, Jerzy, proszę cię, zawróćmy!
Nic, ani ten wir szału, co się kłębił fanatycznemi gromadami dokoła świątyni, ani krzyki rozpaczne, co zdawały się wybiegać z pośród pożaru, z tonącego statku lub rzezi, ani ci starcy bezwładni i okrwawieni, którzy zalegali tłumami pod murami kościoła, ni te kobiety pokurczone, co się czołgały do ołtarza, raniąc sobie język o kamienie posadzki, ni ten krzyk niezmienny, ostatni, rzekłbyś, co się wydzierał gdzieś z głębin wnętrzności tłumu, pochłoniętego jedynem udręczeniem, jedną wyłączną nadzieją; nic, nic nie