Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/383

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Po prawej i lewej stronie, rozciągały się pola, niepokalanych zbóż, gotowych już do sierpa; wysokie i proste, oddychając w powietrza szczytami rozwiniętych kłosów, które chwilami zdały się płomienieć i zamieniać w złoto lotne. Samotne pod łukowem sklepieniem przeczystego nieba, wyziewały z siebie zda się, jakąś woń czystości, od której na dwa te serca zasmucone i znużone, płynęło orzeźwienie.
— Jakiż tu blask jest mocny! — ozwała się Hipolita, przymykając do połowy długie swe rzęsy.
— Masz przecie firanki...
Uśmiechnęła się. Zdało się, że chmura smutku miała się już rozproszyć.
Kilka powozów nadjeżdżało szeregiem w przeciwnym kierunku, staczając się po pochyłości, ku świątyni. Przejazd ich podniósł dławiącą chmurę kurzu. Przez kilka minut, droga, krzaki, pola, wszystko zniknęło dokoła nich, w białym obłoku pyłu.
— Zlitujcie się, przez miłość dla Madonny! Zlitujcie się! Zlitujcie!
— Wspomóżcie ubogiego w imię cudownej Dziewicy!
— Obdarzcie jałmużną biedne boskie stworzenie!
— Litości, litości!
— Dajcie jałmużnę!
— Dajcie kawałek chleba!
— Litości!