Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/380

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Może on szuka nas między tłumem; a może poszedł już do Casalbordino, sądząc, że nas tam zastanie...
— Więc jedźmy sami w takim razie. Tam dalej, w głębi, widzę powozy.
— Chodźmy, jeśli chcesz. Ale oprzyj się na mnie.
Zwrócili się ku drodze, która bielała po jednej stronie wielkiego placu przedkościelnego. Zdawało się, że zgiełk ich ściga. Trąba jakiegoś linoskoka, posyłała za nimi przeraźliwe swe dźwięki. Rytm ciągle jednostajny hymnu górował wciąż nad wszystkiemi innemi odgłosami, do rozpaczy doprowadzającą wiecznie powtarzaną zwrotką:

Niech żyje Marya!
Niech żyje Marya!

Żebrak jakiś ukazał się niespodziewanie, jak gdyby wyszedł z pod ziemi, wyciągając ku nim rękę.
— Zlitujcie się dla miłości Madonny!
Był to młody jeszcze człowiek z głowę owiązaną chustką czerwoną, której róg jeden przysłaniał mu oko. Uniósł ten koniec i ukazał oko ogromne, nabrzmiałe jak torba, zaropiałe, na którem drganie górnej powieki jakieś okropne kładło dreszcze.
— Zlitujcie się dla miłości Madonny! Jerzy dał mu jałmużnę; a żebrak ukrył znów swe wstrętne kalectwo. Nieco dalej jednak ol-