Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/378

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Stara kobieta nie zmieniła swej pozycyi. Coś wielkiego, straszliwego i nieokreślenie nadnaturalnego szło od tej osamotnionej starości, w cieniu nawpół uschłego oliwnego drzewa, skamieniałego niemal, którego pień rozszczepiony zdał się naznaczonym gromem nieba. Jeżeli żyła jeszcze oczy jej przynajmniej nic już nie widziały, uszy nic nie słyszały, wszystkie zmysły w niej zagasły. A jednak zdała się być świadkiem, patrzącym w niewidzialne regiony wieczności. „Śmierć nie jest tyle tajemniczą, ile te resztki życia w tej ludzkiej ruinie“ — myślał Jerzy. Równocześnie wyłaniał się w jego umyśle, dziwnem przejmując go wzruszeniem, niejasny obraz bardzo starego mytu. „Dlaczego nie budzisz stuletniej matki, co zasypia na progu śmierci? W jej śnie przebywa pierwsze źródło wiedzy. Dlaczego nie rozpylasz mądrej matki ziemskiej?...“ Nieokreślone jakieś słowa, urywki niejasnych epopei starożytnych, budziły się w jego pamięci; niewyraźne linie symboliczne falowały i ogarniały go zadumą.
— Chodźmy ztąd, Jerzy! — mówiła Hipolita, zlekka wstrząsając jego ramieniem, po chwili zamyślonej ciszy. — Jakie tu wszystko smutne!...
Głos jej słabnął a w oczach miała ten cień ponury, w którym kochanek czytał zgrozę i nie smak nieopisany.
Nie śmiał dodawać jej odwagi, z obawy, by nie poczuła, że wciąż mu stoi na myśli owa groźba straszliwa, która zdawała się wciąż ją