Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/348

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

odpoczynku. Obawiam się, abyś tu nie rozchorowała się. Pojedziemy, jeśli zechcesz.
— Nie, nie, nic mi nie jest, czuję się silną, mogę wytrzymać. Idźmy ku kościołowi, wejdźmy tam. Widzisz, że wszyscy tam dążą. Słyszysz, jak krzyczą!
Widocznie była cierpiącą. Usta miała ściągnięte kurczowo, muskuły twarzy skurczone; a ręka ściskała nerwowo ramię Jerzego. Ale nie odrywała oczu od drzwi świątyni, od tego obłoczku błękitnawego dymu, po przez który świeciły i zagasały kolejno drobne płomyki świec.
— Słyszysz, jak oni krzyczą!
Chwiała się na nogach. Krzyki rosły wciąż, rzekłbyś, że tam mężczyźni i kobiety zabijają się wzajem i toną w krwi kałużach.
Cola ozwał się:
— Oni się modlą tak żarliwie, błagają o litość.
Starzec nie odstąpił ani na chwilę swych gości; z niemałym trudem próbował utorować im drogę wśród tłumu.
— Państwo chcecie tam iść? — dodał.
Hipolita zdecydowała się.
— Tak, chodźmy.
Cola postępował przed nimi, roztrącając łokcia mi tłok, by się zbliżyć do drzwi kościoła. Hipolita nie dotykała już ziemi, unoszona w powietrzu niemal na ramieniu Jerzego, który zbierał wszystkie siły, aby utrzymać na nogach ją i siebie. Żebraczka