Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/300

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wtarzanej zwrotki, zaznaczając jakby duszę jakąś wybitniejszą, panującą między zacierającym się, niewyraźnym, szarym tłumem.
Jerzy zauważył głos ten i ścigał go uchem, stopniowo ginący w oddaleniu, dopóki tylko mógł go rozeznać. Wzmagało to w nim poczucie mistycznej potęgi, będące rdzenną podstawą wielkiej rasy krajowców, z której i on wyszedł.
Procesya zniknęła po za nadbrzeżnem wzgórzem; potem ukazała się znowu na szczycie przedgórzy w świetle; następnie zniknęła ponownie. I śpiew, poprzez dal nocną cichł, słabnął, łagodniał, stawał się tak leciuchnym, że jednostajny i powolny plusk spokojnego morza zagłuszał go niemal.
Siedząc na balustradzie, z plecami opartemi o pień akacyi, Hipolita milczała, nieporuszona, nie śmiejąc mącić religijnego skupienia, w którem zdał się pogrążonym jej kochanek.
Cóż więcej mogłoby odsłonić Jerzemu światło najjaśniejszego słońca nad to, co mu odkrywał ten śpiew prosty, płynący w nocnej ciszy? Wszystkie rozproszone obrazy, świeże i dawne, te, co drgały jeszcze w żywem wrażeniu, które z nich wzięło początek, i te, co leżały pogrzebane pod najgłębszemi pokładami jego pamięci; wszystkie łączyły się z sobą i tworzyły dlań obraz idealny, który przewyższał najbujniejszą, najwspanialszą rzeczywistość. Ziemia jego i lud tej ziemi wydały mu się przeobrażonemi, wzniesionemi