Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I oboje obejrzeli się po za siebie, w stronę płaszczyzny, którą przed ich wzrokiem zasłaniały drzewa oliwne.
Ale nic nie było słychać prócz równego, kołyszącego rytmu morza w wygięciu zatoki. Nad ich głowami świersz przeszył powietrze zgrzytem podobnym do tego, jaki wydaje dyament posuwający się po tafli szklanej.
— Czy ty sądzisz, że to dziecko umarło? — spytał Jerzy, nie mogąc ukryć swego wzruszenia. — Przestało płakać.
— To prawda! — ozwała się Hipolita. — I ty sądzisz, że umarło
Jerzy nie odpowiedział nic. Puścili się napowrót w drogę pod srebrzystemi drzewy oliwnego gaju.
— Czyś ty się dobrze przypatrzyła matce? — spytał jeszcze po chwili milczenia; widocznie prześladował go cały ten ponury obraz.
— Boże mój! Boże!
— A ta stara, co cię trąciła w łokieć.. Co to za głos, jakie oczy!
Słowa te zdradzały szczególniejsze przerażenie, które nim owładło, jak gdyby ten widok rzeczywisty odsłonił przed jego umysłem okropne jakieś, nieznane mu dotąd rzeczy, jak gdyby życie nagle przedstawiło mu się z jakiejś swej strony tajemniczej i straszliwej, raniąc go i znacząc niezmazanym stygmatem.