Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Liberato! Liberato! — zawołała jedna z kobiet wstrząsając ją za ramię. — Patrzaj Liberato! Pani przyszła; pani jest w twoim domu. Patrzaj!
Matka podniosła czoło powolnie i obejrzała się dokoła błędnym wzrokiem; potem utkwiła w odwiedzającej oczy suche i martwe, w głębi których mniej było boleści i znużenia, niż trwogi ponurej: tego lęku przed jakimś czarem tajemniczym, przeciw któremu żaden egzorcyzm nie poradzi, obawy przed temi istotami nienasyconemi, które zawładnęły teraz jej domem i które nie opuszczą go może, aż dopiero wraz z ostatnim trupem.
— Mówże, mów! — nastawała jedna z kobiet, potrząsając ją znów za ramię. — Mówi Powiedz pani, żeby cię posłała do cudownej Madonny.
Inne otoczyły Hipolitę, zanosząc chórem błagania.
— O, tak, pani, ulituj się nad nią, zrób jej tę łaskę! Poślij ją do Madonny! Poślij ją do Madonny.
Dziecko płakało mocniej. Na wierzchołku wielkiej sosny wróble ćwierkały przeraźliwie. W pobliżu, między bezkształtnemi pniami drzew oliwnych, pies naszczekiwał głośno. Księżyc poczy nał rysować na drodze cienie.
— Owszem — wybąknęła Hipolita, niezdolna dłużej już wytrzymać nieruchomego wzroku ponurej matki. — Tak, tak, poślemy je... jutro...