Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

monijnemi stopniami naprzód dwa rozłożyste dęby o ciemnych konarach, potem oliwne drzewa srebrzyste, dalej drzewa figowe o żywym kolorycie liści i fioletowych gałęziach. Księżyc pomarańczowo-żółty, olbrzymi, prawie w pełni, występował na obręcz nieboskłonu, podobny do kryształowego globu, przez który prześwieca jakiś kraj fantastyczny, wyobrażony w płaskorzeźbie na tarczy z szczerego złota.
Z pobliża i z oddali dochodził świergot ptactwa. Słychać było ryk wołu; potem bek owiec; później znów płacz dziecka. Była chwila zupełnej ciszy, w której zamilkły wszystkie odgłosy; i nic już nie było słychać, prócz tego płaczu jedynie.
Była to skarga, nie gwałtowna i przerywana, ale piskliwa i bezustanna, niemal łagodna. I pociągała ona duszę, odrywała od czaru zapadającego zmierzchu po to, by przejąć dziwnem jakiemś udręczeniem odpowiadającem cierpieniu tej nieznanej istoty, tego niewidzialnego maleństwa.
— Słyszysz? — ozwała się Hipolita, której głos, zmieniony już współczuciem, mimowolnie stał się cichszym. — Wiem już co to za dziecko tak płacze.
— Ty to wiesz? — spytał Jerzy, który na dźwięk głosu i zmianę w rysach kochanki, dziwnie drgnął jakoś.
— Wiem.