Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dobrze Idź.
Kiedy służący wyszedł, Exili z uśmiechem nawpół nieśmiałym, nawpół wymuszonym, spytał:
— Czy nie mógłbyś może dać mi czterystu?
— Nie. Masz tu. Daję po raz ostatni. Teraz idź sobie.
Jerzy zamiast mu podać banknoty, położył je na brzegu łóżka. Exili uśmiechnął się, zebrał je i włożył do kieszeni; potem tonem dwuznacznym, w którym ironia mięszała się z pochlebstwem, wyrzekł:
— Szlachetne masz serce.
Obejrzał się dokoła po pokoju.
— Wspaniałą masz sypialnię, prawdziwie.
Siadł na kanapie, nalał sobie kieliszek likieru, napełnił porte-cigare.
— A któż jest obecną twoją metresą? Już to, o ile mi się zdaje, nie ta śliczna kobieta, co zeszłego roku?
— Idźże sobie, Exili. Spać mi się chce.
— Co to była za prześliczna osoba!... Najpiękniejsze oczy w całym Rzymie... Ale zdaje mi się, że obecnie jej tu niema? Od kilku dni przynajmniej nie spotkałem jej nigdzie. Musiała wyjechać. Jak mi się zdaje, ma w Medyolanie siostrę?
Nalał sobie drugi kieliszek i wypił go odrazu. Może po to tylko paplał, aby zyskać czas na wypróżnienie butelki.