Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Była to jedna jedyna kartka, zapisana fiołkowym atramentem. Litery pobladły a papier był zmięty, żółtawy, bez sztywności, mięki jak pajęczyna. Miała ona w sobie smutek kartek, kreślonych niegdyś przez ukochaną rękę, która znikła już na zawsze.
Jerzy, nie poznający omal już własnego pisma, pytał sam siebie: „Więc to ja kreśliłem tę kartkę! To ma być pismo mojej ręki!“ było to pismo cokolwiek nieśmiałe, nierówne, niemal kobiece, które przypominało jeszcze szkołę, które zachowało jeszcze zagadkowość świeżo minionego chłopięctwa, wdzięk niezdecydowanej duszy, która nie śmie jeszcze wiedzieć wszystkiego. „Jakaż odmiana i w tem także!“ I odczytał wiersze poety, odarte ze swej meledyi rodzinnej:

„Te łzy, te łzy próżne, nie wiem co one znaczą — te łzy, które z głębi boskiej rozpaczy — tryskają z serca i nagromadzają się w oczach — na widok szczęśliwych wiosek jesiennych — na myśl dni, co już minęły.

„Radosne, jak pierwszy promień płomienisty na żaglu — który nam powraca naszych przyjaciół z zamorskich krajów; — smutne, jak ostatni błysk słońca rumieniący żagiel — który nam zabiera wszystko, co kochamy; — tak smutne i tak radosne są dni ubiegłe!

„Oh! smutne, dziwne, jak w mrocznym zmierzchu — świergot ptasząt budzących się jest smutnym dla ucha umierającego — jak