Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wątlonego żołądka ku najszlachetniejszemu z samobójców! Jakże życie bywa dziwacznem!“
Nagle ciotka Jokonda poczuła znów kaszlać.
— Idź ztąd, ciotko, to będzie lepiej — ozwał się Jerzy, który już nie miał siły zapanować nad swem zniecierpliwieniem. — To powietrze ci szkodzi. Idź, tak będzie lepiej. Prędko, wstawaj, odprowadzę cię.
Ciotka Jokonda popatrzała na niego, zdziwiona temi szorstkiemi słowy i tym tonem niezwykłym. Podniosła się, przeszła przez pokoje, kulejąc. Doszedłszy do kurytarza, ponownie zrobiła znak krzyża w rodzaju egzorcyzmu. Jerzy zamknął za nią drzwi na dwa spusty. Nakoniec był sam i swobodny z niewidzialnym towarzyszem.
Przez chwil kilka stał nieporuszony, jakby pod magnetycznym jakimś wpływem. I czuł, jak go przenika do najgłębszych tajni istoty nadnaturalny czar, który wywierał na niego z głębi grobu ten człowiek, istniejący po za życiem jeszcze.
Znów stanął on przed nim, ten człowiek łagodny i zamyślony, ta twarz pełna męzkiego smutku, której dziwnego nadawał wyrazu pukiel białych włosów, opadający na środek czoła, wmieszany w resztę czarnych.
„Dla mnie — myślał Jerzy — on istnieje. Od dnia jego śmierci cielesnej, czuję jego obecność w każdej dnia godzinie. Nigdy tak dokładnie nie czułem naszego pokrewieństwa, jak od jego śmierci. Nigdy tak dokładnie, jak od jego śmierci, nie