Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

omacku szukał u okna żelaznej zasuwki, przejął go dreszcz przelotnego strachu. Otworzył i odwrócił się; dojrzał niewyraźne kształty mebli w zielonawym mroku, który rzucały żaluzje; zobaczył staruszkę na środku pokoju, przechyloną na bok, chwiejącą swem ciałem obwisłem i połykającą coś widocznie. Pchnął żaluzye, które zgrzytnęły w zawiasach. Fala słońca zalała wnętrze pokoju. Zadrżały u okna wyblakłe firanki.
Z początku stał niezdecydowany; obecność staruszki nie dozwalała mu swobodnie oddać się własnym uczuciom. Rozdrażnienie jego wzrosło do tego stopnia, że nie powiedział jej ani słowa, z obawy, że głos jego brzmieć może gniewnie i surowo. Przeszedł do następnego pokoju, otworzywszy okna. Światło wlewało się pełnemi snopami przez otwarte okna, firanki drżały. Przeszedł do trzeciego, otworzył okna. Światło rozbłysło, zadrżały firanki.
Nie szedł już dalej. Następny pokój, narożny, był sypialnią. Tam chciał wejść sam. Z niezmierną; przykrością posłyszał krok kulejący natrętnej staruszki, która szła tuż za nim. Wziął krzesło i odgrodził się od niej upartem milczeniem.
Starowina przeszła przez próg powoli. Widząc, że Jerzy siedzi w milczeniu, stanęła zmieszana. Nie wiedziała, co powiedzieć. Wiatr chłodny, wiejący od okna, widocznie podrażnił jej katar i zaczęła znów kaszlać, stojąc na środku pokoju. Za każdem zakrztuszeniem się, ciało jej