Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Niedobrze ci? — spytał Jerzy, prawie nieśmiało, nie wiedząc czy ta słabość była rzeczywistą czy udaną, ani jakie mu wobec tego należy zająć stanowisko.
— Tak, ale to przejdzie za chwilę... Jak tylko cokolwiek się zmęczę, najmniejszy jakiś mam niepokój, zaraz mi jest gorzej. Potrzebaby mi trochę spokojności, trochę odpoczynku. A tu przeciwnie tymczasem...
Rozpoczynał mówić znów tym tonem ubolewającym przerywanych skarg, który z powodu niejakiego podobieństwa akcentu, przywiódł Jerzemu na myśl ciotkę Jokondę, tę nieszczęśliwą idyotkę, kiedy starała się wzbudzić w nim litość, aby otrzymać cukierki. Teraz już udawanie było tak widocznem, tak namacalnem i nieszlachetnem a mimo wszystko było tyle nędzy iście ludzkiej w stanie tego człowieka, zniewolonego do takich podłości, by zadowolnić nieubłaganą namiętność, tyle prawdziwego cierpienia w wyrazie tej kłamliwej twarzy, że Jerzemu wydało się, iż żadna z męczarni minionego jego życia nie da się porównać z okropnem udręczeniem tej chwili.
— A tymczasem? — spytał jak gdyby zachęcając ojca, by mówił dalej, byle tylko przyspieszyć kres własnej swej męczarni.
— A tu przeciwnie, tymczasem od niejakiego czasu, wszystko idzie coraz to gorzej i katastrofy spotykają mnie jedna za drugą bez ustanku. Poniosłem znaczne straty. Trzy złe lata kolejno,