Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Szedł naprzód, dwoje dzieci odwróciły się i poczęły mu się przyglądać ze zdziwieniem, bez onieśmielenia jednakże. Zdrowi, silnie zbudowani, kwitnący zdrowiem, z różowemi policzkami chłopcy mieli widoczne cechy swego pochodzenia. Widok ten wzburzył go; niepokonana trwoga owładnęła nim; przyszła mu ochota ukryć się gdzie, cofnąć się, uciec ztąd i podniósł oczy ku oknu w obawie, że z po za firanek dojrzy twarz ojca lub nienawistnej kobiety, o której podstępach, chciwości, bezeceństwach słyszał tylokrotnie.
— Ach! pan tutaj?
Był to głos służącego, który wychodził na jego spotkanie. Równocześnie ojciec wołał na niego z okna:
— To ty, Jerzy, jakaż niespodzianka!
Odzyskał spokój, przybrał wyraz twarzy uśmiechniony, starał się okazać swobodnym, nieskrępowanym. Poczuł, że już między ojcem a nim powraca ten sam sztuczny stosunek form niemal ceremonialnych, którym posługiwali się przez lata całe względem siebie wzajemnie, aby ukryć obustronne zakłopotanie, ilekroć przychodziło się im zetknąć z sobą i skoro zetknięcia tego niepodobna już było uniknąć. A równocześnie poczuł, że opuszcza go w zupełności wola i że nie zdoła nigdy przedstawić z całą szczerością prawdziwego motywu swych nieoczekiwanych odwiedzin.
Ojciec mówił mu z okna.
— Nie wchodzisz?