Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nocna zmora. Zerwał się z łóżka, przeszedł parę kroków przez pokój, oszalały, wzburzony, nie mogąc pokonać dręczącej go niespokojności. A odgłos własnych kroków odbijał mu się echem w mózgu.
„Kto tam? Ktoś mnie woła?“ W uszach miał dźwięk jakiegoś głosu. Wytężył słuch. Nie posłyszał już nic więcej. Otworzył drzwi, wyszedł na kurytarz i słuchał. Wszystko dokoła pogrążone było w milczeniu. Pokój ciotki był otwarty i oświetlony. Dziwny jakiś lęk ogarnął go, rodzaj panicznego strachu na myśl, że może niespodziewanie zobaczyć stojącą na progu tę staruszkę o masce trupiej. Wątpliwość pewna zaświtała w jego umyśle: może ona umarła, może siedzi tam w fotelu, jak siedziała zwykle, nieruchoma, z brodą spuszczoną na piersi, martwa. Ta wizya przedstawiła mu się z całą plastycznością rzeczywistości i zmroziła go prawdziwym przestrachem. Nie ruszył się już, nie odważył się zrobić kroku, stał z istną żelazną obręczą dokoła głowy, z kręgiem, który niby materya elastyczna a chłodna, rozszerzał się i zaciskał według pulsacyi arteryi. Tyranizowały go własne nerwy, narzucając mu bezład i nadmiar swych wrażeń. Staruszka poczęła kaszlać, drgnął na ten odgłos. Wtedy cofnął się powoli na palcach, aby nie być słyszanym.
— Co za szczególne rzeczy przytrafiają mi się