Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Strzeż się!
— Któż ty jesteś nareszcie? po co tu przychodzisz? — ryczał Diego w uniesieniu. — Tobie nie wolno ani jednem słowem mieszać się do spraw naszych. Tyś dla nas obcy. Ja cię znać nie chcę. Jakaż była dotychczasowa twoja rola? Nigdy nic nie zrobiłeś dla nikogo. Zajmowałeś się zawsze tylko własnemi przyjemnościami i interesami. Pieszczoty, pierwszeństwa, adoracye, wszystko to było dla ciebie. Czego więc zachciewa ci się dzisiaj? Pozostań sobie w Rzymie i przejadaj tam twe dziedzictwo wedle upodobania; ale nie mieszaj się do tego, co cię nie obchodzi...
Wyrzucał nakoniec całą urazę, całą nienawiść swą zawistną względem tego brata szczęśliwszego, bogatszego, który tam, w wielkiem mieście, żył życiem nieznanych mu przyjemności, obcy swej rodzinie, jakby istota innego gniazda, uposażona w tysiączne przywileje.
— Milcz! milcz!
I matka, odchodząc od przytomności, rzuciła się między nich obu i uderzyła w twarz Diega.
— Precz ztąd! Ani słowa więcej! Precz! Idź do twego ojca! Nie chcę już słyszeć o tobie, nie chcę widzieć!...
Diego wahał się jeszcze, wstrząsany dreszczem wściekłości, czekając może tylko jednego ruchu brata, by się nań rzucić.
— Idź precz! — powtórzyła matka wyczerpana.