Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stradę balkonu. Majella stała przed nim cała różowa w blaskach zachodu, olbrzymia, z delikatnie zarysowanemi konturami na tle zielonkawego nieba. Krzyk ogłuszający jaskółek, co krążyły po nad balkonem, raził go. Poszedł położyć się na łóżko.
Leżąc na plecach rozmyślał: „Wszystko to dobrze, żyję, oddycham. Ale jaką jest istota mego życia? Jakim siłom ona podlega? Jakie prawa nią rządzą? Nie należę sam do siebie, wymykam się sam przed sobą. Wrażenie, jakie mi sprawia moja istota, przypomina to, jakiego doznaje człowiek skazany na utrzymywanie się w stojącej postawie na powierzchni wiecznie chwiejnej, który czułby, że bezprzestannie brak mu podpory, gdziekolwiekbądź postawiłby nogę. Jestem w wieczystej trwodze i udręczeniu a samo to udręczenie nawet nie da się bliżej określić. Czyliż to trwoga zbiega, który czułby, że go tuż, tuż ścigają? Czy niepokój ścigającego, który nigdy nie może dosięgnąć celu? Czy może jedno i drugie?
Jaskóki świergotały przybiegając i odbiegając gromadnie, niby czarne strzały w bladym prostokącie, który zarysowywał balkon.
„Czegóż mi brak? Jakąż jest ta moralna szczerba mojej duchowej istoty? Jaka jest przyczyna mojej niemocy? Czuję najgorętsze pragnienie życia, nadania wszystkim mym zdolnościom rozwoju, pragnę czuć się zupełnym i harmonijnym w sobie. A przeciwnie widzę, jak zwolna z dniem