Przejdź do zawartości

Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiścią tak, że z przerażeniem myślałem: „Teraz się przewróci, padnie i nie wstanie z bruku“.
Nie padł; biegł, jak tylko mógł najprędzej, ciągnąc mię za sobą wśród skwaru słonecznego.
— Myślisz może, że się schowałem, że siedziałem w kącie? Myślisz, że się bałem? Nie, nie, nic się nie bałem. Przyskoczyłem do niego, objąłem go za kolana, ukąsiłem go w rękę... Więcej zrobić nie mogłem, brakło mi sił... Przewrócił mnie na ziemię; potem rzucił się znów na mamę; szarpał ją za włosy... Ach, nikczemnik, nikczemnik!
Musiał przerwać, dusił się.
— Nikczemnik! Porwał ją za włosy, zawlókł do okna... Chciał ją wyrzucić... Puścił ją w końcu... „Muszę stąd uciekać, bo inaczej, zabiłbym cię“. Tak powiedział. I wybiegł z domu... Ach, gdybym był nóż miał!
Znowu musiał przerwać, żeby się nie udusić. Byliśmy na bezludnej ulicy San Basilio. Z obawy, żeby nie padł, żeby mnie samego siły nie opuściły, prosiłem go:
— Stań, stań na chwilę, Ciro! Wypocznijmy trochę, tu w cieniu. Nie mogę już.

— Nie, musimy się spieszyć; musimy jeszcze

Dzwony.8
— 113 —