Strona:Gabrjela Zapolska-Kaśka-Karjatyda.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się dziewczyny, szczypał ją lekko w ramię. Ona przecież nie gniewała się teraz za to. Ból ten sprawiał jej jakąś przyjemność, nie taką wprawdzie, jaką na widok Jana doznawała. O! nie — to było zupełnie co innego, ale teraz za każdem dotknięciem się stróża ogarniała ją dziwna niemoc, osłabienie, które niedozwalało się bronić i zbyt śmiałej ręki odtrącać.
Dlatego i teraz stoi przed estradą, wpatrzona w ludożercę, dojadającego resztki królika, ale mimo to czuje dobrze owo szczypanie Jana w ramię, tuż nad łokciem. Dawniej broniłaby się z pewnością — teraz nie ma poprostu siły. Mój Boże, Jan był dla niej dziś tak dobry! Przyszedł po nią aż do kuchni i powiedział, że „szykantno“ wygląda. Mógłby przecież zgrymasić, bo dziewczyna bez kapelusza — to już wielka nędzota, ale on, przeciwnie, mówi, że woli dziewczynę „we włosach“, bo okrzętniej wygląda.
Potem zeszli razem po schodach, tuż koło kuchni, należącej do mieszkania pani hrabiny. Kucharka siedziała, jak zawsze, przy oknie i czytała z książki, a młodsza czesała fałszywy warkocz, zaczepiwszy go o kurek od samowara. Gdy zobaczyły Kaśkę i Jana, aż wstały z wielkiej ciekawości i, położywszy warkocz i książkę, wyszły na schody, aby ich lepiej zobaczyć. Kaśka zarumieniła się z radości, przechodząc koło stojących na przejściu kobiet. Czysta spódnica szeleściła dokoła niej, jakby wykrojona z papieru, a buciki świeżo podzelowane skrzypiały za każdem stąpnięciem. Kaśka prawie żałowała, że Marynka wyszła wcześniej i nie widziała jej parady. Marynka byłaby się zdziwiła, że Jan z „tłumokiem“ na spacer idzie.
Gdy Kaśka opuściła wreszcie menażerję, stała chwilę na środku ulicy, pragnąc się przyzwyczaić do światła dziennego. Jan zapalił cygaro — Virginię, długie, piękne, od którego słomkę założył sobie za ucho. Powoli skierowali się ku Wysokiej Górze, idąc wolno szerokiemi, jasnemi ulicami, oprawionemi w rzędy biało pomalowanych kamienic.
Kaśka szła drobnym krokiem, zarumieniona, uśmiechnięta. Jan, tuż przy niej, puszczał kłęby dymu pod nos przechodzącym „cylindrom“.