Strona:Gabrjela Zapolska-Kaśka-Karjatyda.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dwa bobry rozrzucają gałązki i zwiędłe liście, włażąc co chwila do małego, płaskiego naczyńka, napełnionego mętną wodą.
Na górze dwa wspaniałe puhacze tulą się do siebie, prezentując białe, puszyste piersi i zakrzywione dzioby. Wysoka czapla, zgięta w pół w zbyt niskiej klatce, kilka nędznych, suchotniczych małpek o szarej sierści i czerwonych, zmęczonych oczach, siedziały smutne i jakby zgnębione. W ostatniej klatce przewalał się ogromny niedźwiedź o rudawych, olbrzymich kudłach, wyciągając co chwila swą włochatą łapę przez dość szerokie otwory kraty. W namiocie panowała dusząca, smrodliwa atmosfera. Zapach nieświeżego mięsa, którego szczątki walały się w niektórych klatkach, łączył się z odorem różnorodnych zwierząt i tysiącem zatrutych oddechów ludzkich, które to miazmaty odwiedzający menażerję tam zostawiali. Schrypnięte tony nadwerężonej katarynki, grającej bez przerwy oklepane melodje, zagłuszył ryk zwierząt i szmer głosów ludzkich.
Kilka naftowych lampek oświetlało skąpo tę nędzę zwierzęcą i ludzką, która wyzierała z każdej klatki, z każdego zakątka, nawet z twarzy człowieka w zielonej kurtce.
Teraz stał on tuż przy Kaśce i monotonnym głosem ciągnął swe opowiadanie. Wskazywał właśnie na klatkę, w której dwa szopy drzemały spokojnie, wetknąwszy pyszczki pomiędzy druty.
— Dwa szopy! samiec, mający półtora roku, samica ma dwa roki. Razem półtrzecia roku!
Dokoła cisnął się tłum ciekawy, spragniony zasięgnięcia bliższych wiadomości o zwierzętach, tak niepodobnych do zwykle w życiu spotykanych. Tłum ten popychał się, kłócił, smutny swą ciemnotą, z wyrazem dziwnej głupoty na lśniących od potu twarzach.
— Amerykański sztrauss — objaśniał dalej mężczyzna w kurtce.
Jan uznał za stosowne zablagować.
— Patrzajcie! a to rarytne stróże w tej Ameryce!
Cały ten tłum wybuchnął śmiechem. Kaśka zatykała sobie usta rękami, aby nie śmiać się zbyt głośno, poprostu przez przyzwoitość.