Strona:Gabrjela Zapolska-I Sfinks przemówi.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
„Najstarsza“ — Lemaitre’a.

— A zatem wolno mi tłumaczyć twoje sztuki, mistrzu?
— Proszę.. bardzo proszę!
Gest Lemaitre’a nadzwyczaj kurtoazyjny, cała jego postać, wyraz twarzy jest nadzwyczaj gładki, pełny kultury, wykwintu. Siedzimy w jego gabinecie przy jego biurku, założonem w miarę skryptami i gustownymi drobiazgami. Pod ścianami szafy, w nich książki, ale w ilości przyzwoitej, nie napokaz. Naokoło nas atmosfera ładu, dobrobytu, równowagi, tego „dojścia“ człowieka, który mając wielką inteligencję, pracę, żelazna wolę — posiadał także „umiejętność obracania się pomiędzy ludźmi“.
Wiedział, że ironja jest to sól, bez której pisarz staje się mdły i traci poczytność. Należało gryźć, ale wiedzieć, kogo gryźć.
Lemaitre uśmiecha się i nagle, jakby wahał się i czegoś krępował — pyta:
— Czy pani sądzi, że mój teatr się u was podoba?
Odpowiadam bez wahania i szczerze: — Tak.
— Grałam kiedyś w „Krukach“, Becqu’a — wiem, że sprawiły wielkie wrażenie.
Po jasnej twarzy Lemaitre’a przemyka jakby cień.
— Tak, to Becque, ale ja...
— Ty, mistrzu, łatwiej i prędzej, niż Becque. Będziesz