Strona:Gabrjela Zapolska-Antysemitnik.pdf/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

czała się tem, że wszystkie rysy zaznaczone były zdecydowanemi linjami prostemi. Jedynie usta, zazarysowane w półkole, odbijały linję zmęczenia i bezustannej troski na matowej białości tle twarzy. Oczy zdawały się jeszcze większe i głębsze w oświetleniu sztucznem. Cała ta twarz wreszcie delikatna, niemal prerafaelicka, o czole tak jasnem, jak u Dziewic Ghirlandaja, domagała się obramowania welonu z cienkiej wełny — tak cienkiej, żeby ją całą sztuką można było przesunąć przez koło ślubnej obrączki.
Powoli młoda kobieta odwróciła się od stołu i podeszła ku naszytej blaszkami sukience. Stała chwilkę, jakby zakłopotana, poczem zwróciła się do Szatkiewicza, który ciągle wpatrywał się w nią przygasłym wzrokiem.
— Pan pozwoli, że ja tę sukienkę blaszkami dalej będę wyszywać. To na jutro — do ostatniego aktu, a ja nie mogę oddać do krawcowej...
On leniwo podniósł rękę.
— Ależ... proszę cię...
Wzięła drugie krzesło, na którem postawiła mały spodek, napełniony blaszkami, i nawlokła igłę długą, białą nitką.
Poczem wdzięcznym ruchem pochyliła się nad delikatną, różową tkaniną, która jutrzenną mgłą pokryła jej obie ręce.