Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pozostały przy życiu wprzód jednym był żywotem, teraz potroił się i cały jest miłością nieprzezwyciężoną.
Pierś moją rozpiera jakaś żądza wykrzyku, ale nie słyszę mego głosu.
Łóżko moje chwieje się, przewraca, spada gdzieś. Kamienista puszcza poszarpana, poryta błyskawicznie miga mi się przed oczami, które się nie zamykają. Sekundy wydają mi się wiecznością. Spadam i spadam bez końca.
Oto Kras, biały. Oto las czarny Tarnowy. Oto Isonzo, błękitniejący.
A teraz w tem spadaniu wydaje mi się, że widzę pobłysk moich białych kości. Usta moje otwarte zeschły, jakby jakaś szczelina Krasu nagiego.
Płonę. Pot sączy mi się, jak łzy, co nie odnajdują drogi powrotnej do rzęs.

Południowy czas. Ulice w Pordenone[1] opuszczone i smutne. Między szeregiem drzew obnażonych widzę góry niebieskawe.
Pies zabłąkany rzuca się na automobil, koła się wyślizgują. Przybywam do komendy. Drzwi niedomknięte. Otwieram je pchnięciem, wchodzę do góry. Nie wiem, czemu trwoży mnie w cieniu odgłos moich kroków na drewnianej posadzce. Dom pusty. Nikt się nie zjawia. Wołam.
Jasnowłosy żołnierz pieszy zjawia się za ladą i jąka się, nie przekłnąwszy jeszcze kęsa chleba, który ma w ustach.

Nic nie przeczuwając, pytam go: „Czy pułkownik Barbieri jest na polu lotniczem?“

  1. W prowincyi Udine.
61