Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wielki czwartek — dziś!
Dzień jest chmurny. W zwierciedle oglądam światło migające chwilami.
Obłok przesuwa się i rozdziela, jak wełna czesana na runie.
Słońce słabo przenika i zdaje się, że wszstko stygnie. Zwierciadło zamarza, jak czteroboczna kałuża.
Skóra moja drży mimo wełnianych okryć.
Cisza jest jakby przedświtna.
Dzwonnice zaniemiały. Dzwony zmęczone drganiem, spoczywają ustami w dół zwieszonemi, nurząc się w cieniu. Sznury od rąk dzwonnika na dwóch miejscach gładko wytarte i zatłuszczone chwieją się rozkołysane.
Ileż smutku nie wylały mi na każdą godzinę ubiegłych dni!
Mimo to cisza ta niezwykła nie uspokaja mnie. Nie napływa już smutek do mnie powietrzem, nie spływa ku mnie z wyżyn. Dziś nieuskrzydlony już przyległ już do nóp moich. Śpi a we śnie podryga
W oku obwiązanem drzewa fioletowe przekształcają się jakby w kłęby ziarniste, potem rozlewają się, potem no nowo skupiają. Małe plamki tego samego koloru zjawiają się i nikną przed mojem zdrowem okiem. To kolor Wielkiego czwartku.
Glicynie kwitną na wszystkich oknach, po prawej stronie muru, po lewej altany. Pałac Coré cały zakwitł wieńcem glicynii wzdłuż zrębów kamieni. Niebo podobne tam chyba do ametystu biskupiego.
Lecz w duchu wraca mi temat z larga pierwszego Tria wraz z obrazem z nim związanym. Święte kolana krwawią się. Golenie obnażone bielą się w krwi.