Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Kopuły, dzwonice, portyki, łodzie, posągi stają się członkami mego ciała, są moim bólem.
I skręcam się na moich poduszkach, z twarzą zwróconą ku jasnemu niebu, nie wiedząc, z której strony okaleczą mnie.
Ludzkie życie zanika we mnie.
Mam w sobie życie marmurów i potęgę historyi rzeźbionej w oczekiwaniu tej hańby, na którą słów niema.
Piękności nocy, ileż to razy traciłem cię z oczu.
Zawsze spragniony byłem: widzieć, oglądać poznawać, niesyt nigdy. A przecież, wy błędne źrenice moje, nie widziałyście dość, nie oglądałyście dość, ująć nie mogłyście wszystkich zjawów boskości.
A jedna z was zagasła już, a druga mąci się i nuży i może zaciemnić się przeznaczona.
„Patrz też, patrz!“
W świetle pełnego księżyca znowu rozbrzmiewa mi głos, co umiał dostroić się do każdego tonu nieszczęścia i do każdego tonu szczęśliwości, głos Ghisoli.
„Patrz też, patrz!“
Wyrywała mnie ze swu. Utonąłem w nim jak w czarnym strumieniu. Zdawało mi się, że ujmuje mnie pod ramionami, że sili się wyciągnąć mnie z tego wiru duszącego.
„Patrz też, patrz!“
Tak pociągnęła mnie do okna. A ja podniosłem powieki ociężałe i zobaczyłem wielkie szafirowe wierzchy gór, szczyty nadziemskiej wysokości planety nie zamieszkałego przez ludzi.
„Patrz!“
Była to promienna wizya Alp apuańskich jakby ją jakiś bóg w jakąś noc księżycową w zachwycie wydobył ze swoich wspomnień tysiącletnich.