Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

A jeden tu głos mnie dochodzi, najostrzejszy, najbezlitośniejszy, który piłuje mi jedno żebro po drugiem, dłutem obrabia moją kość mostkową.
Drugi głos, kiedy wklucza się w ten chór przezażliwy, ostrem wydaje się narzędziem, które raz po razie rozpoczyna wyjęcie mi oka i znowu ustaje.
Kiedy ta męka się skończy?
Oto słyszę, jakby jednogłośny śmiech ochrypły ponurego kwintetu.
Smutne moje oko leży tam na stoliczku obok popielniczki, jak jeden z owych sztucznych, pomalowanych preparatów anatomicznych, które służący wszechnicy od lat ociera z pyłu a profesor na wykładach pokazuje niechętnym słuchaczom.
Przelotny promień słońca prześwieca flaszeczkę z żółtą atropiną, oświetla watę zwiniętą w kłąb, jak olbrzymi oprzęd gąsienicy, zwoje gazy i kielich, w który Sirenetta włożyła najpiękniejszą, dziś rano zerwaną różę.
Kos gwiżdże tak głośno, że jakby siedział we framudze okna.

Jak ten bezmyślny kos mnie nuży!
Cały dzień śpiewa ani razu nie odmieniając swej wstrętnej melodyi.
Wydaje mi się jednym z nieprzeliczonych moich sędziów.
A któż w świecie kiedy więcej był sądzony i zasądzony odemnie.
Widzę nad rozkładającym się trupem moim zebranie sędziowskie robaków.
Jeden z moich towarzyszy broni, rozgoryczony powiedział mi któregoś dnia zeszłego października w Gradysce na kładce nad Soczą: „Oby mi los