Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

aby utrafić dokładny cel. I czwarty strzał jeszcze jest za krótki. Serya ukończona.
Majtkowi Uroni podczas wiązania zerwanych drutów telefonicznych, drzazgi granatu przeszyły płuca. Nie poddaje się ranie, nie pada na wznak. Pozostaje wyprostowany na nogach i zaciśnionemi zębami wstrzymuje krwiotok. Kiedy dokończył swej pracy, pada. Na powiązanych drutach przelatują rozkazy.
Znowu poczyna się serya.

Majtkowie! Majtkowie!
To mój głos, głos towarzysza broni, dźwięczący w cieniu niskich, gęstych drzew o wieczorze nad rzeką, który otula małe baraki drewniane, jakby to chatki były szczęścia.
Teraz rzeka ta bardziej jest tajemnicza niż ostrzeliwany Timaro tam w dole, w którym skąpał się rumak spieniony Dioskurów. Pas czerwonego światła kładzie się w poprzek chmurom pędzącym. Działa są rozgrzane. I one zabłocone są zielenią a ustawione na pontonach, pokrytych łozami. Parzą mi ręce.
W pośrodku tych pontonów znowu tej nocy spać będę z jednem już tylko okiem, pomiędzy amunicyą a worami, na łożu ciasnem, jak cztery deski, czarnej skrzyni.
Spalcie moje deski szpitalne.
Przywołajcie mi majtków, aby przyszli i ustawili się w szeregach w tej przestrzeni, która wydaje się bagnem nad laguną a od życia dnia wczorajszego daleką jest o jakie sto tysięcy łokci.
Majtkowie! Majtkowie!
Cały cień tu ciemności ten jest konchą krętą, która wzmocnią mój głos.
Zdaje mi się, że jest kordyałem dla znużenia mego i gorączki.