jak najspieszniej lądować. Smugi wodne zdawały się rysować na wodzie wielkie narzędzia muzyczne dla nowych we mnie tonów.
Znikło misterium nocne z iskrami i gwiazdami. Przedstawiał mi się surowy torpedowiec z trzema kominami i czteroma działami, z majtkami rozciągniętymi dla spoczynku z otwartemi oczami.
Przed Malamocco[1] zarzuciliśmy kotwicę. W Malamocco spotkaliśmy transport rannych. Tak odprawiano dla nas nabożeństwo. Niewidzialny kapłan podniósł hostyę i kielich.
A cały ranek miał kolor rany i smak krwi.
Przyszedł Umberto Cagni.
Skąd? Czy z pomostu kapitańskiego smukłego swego krzyżownika? Z owego pokoju balkonowego w tyle pokładu, do którego tak często zachodziłem z Giuseppem Miraglią, aby na mapach morskich studyować kurs eskorty, podczas gdy z płomiennego oka libyjskiego bohatera wybuchała żądza „nagłego zaskoczenia“ brzegów Dalmatyńskich?
Czy też przyszedł do mnie z głębi którejś z pieśni „Czyny z za morza“? czy też wyłonił się przedemną z goryczy mojej dalekiej rozpacznej zazdrości?
A jak z tem wszystkiem mógłbym Boga mego zostawić bez podzięki?
Sławiony w tercynach przezemnie bohater jest oto przed mojem łożem. Żyje. Pochyla się nademną. Dotyka mnie ręką której brak końca palców, odmarzłych w podbiegunowej pustyni. Nie do poety przyszedł w odwiedziny, ale do człowieka wojny, nie do głosiciela jego chwały, ale do towarzysza broni.
Nieśmiertelny orzeł pieśni znowu pożera mi serce zatrute.
- ↑ Mowa tu o mieście portowem na południu od Wenecyi.