Strona:Gabriela Zapolska - Otwierają okna!.djvu/2

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

żarce, znajdującej się po za plecami Basi. Lecz Baśka w tej chwili oddawała się całą intelligencyą rozrachunkom swego finansowego stanu. Po długiej kalkulacyi doszła do wniosku, iż interesa jej nie stoją tak „podle,“ i że mając u pani całą kwartalną pensyę w kwocie rubli srebrem siedmiu, może się czuć nawet bogatą.
Wprawdzie były jeszcze trzewiki, w których te nieszczęsne „abzace“ znów się do cna zdarły, ale przecież znajdzie się „szewiec,“ który „abzace“ nabije, i będzie można jeszcze całą wiosnę przechodzić.
Rada więc z siebie, ze swego bogactwa, ze swych dwudziestu pięciu lat, z czeladnika rzeźnickiego, który jej zawsze „dokładkę“ do mięsa dorzucał, ale to dokładkę nie taką zwyczajną, tylko „dużo znaczną,“ — Basia, bijąc piętami w kuferek, śpiewać zaczęła:

„Niedołęga tupnie nogą,
Ma pieniążki pod podłogą...“

Dzieci, które nudzić się zaczynały — jedno w przepaści sagana, drugie w tumanach cegły, trzecie w bagnie smalcu, chórem podchwyciły:

„Niedołęga tupnie nogą,
Ma pieniążki pod podłogą!...“

Baśka wybijała coraz mocniej takt, a Marynieczka zaczęła walić pięściami w ściany sagana.
I od tej chwili Baśkę przezwano „niedołęgą“...


Rankiem wczesnym porwała się Basia z łóżka i dopadła do lusterka, zawieszonego u okna.
Lusterko było krzywe, oprawne w ramki, z których zlazła pozłota.
Lecz Baśka uważała je za najpiękniejszy ze swych skarbów, które przenosiła ze służby do służby w zielono pomalowanym kufelku.
Czesząc niezbyt długie i rzadkie włosy, Baśka westchnęła raz i drugi.
Westchnęła nieboga, bo za oknem była już wiosna, wczesna i ciepła, ta wiosna, co po ścierniskach błękitnawe smugi snuje o zachodzie, a o wschodzie złoci się i kąpie, jak młode kaczę, świeżo z jajka wyklute.
Stan duszy Baśki na wiosnę bywał bardzo tęskny i smutny. Szarpało coś dziewczyną, szarpało od żałości.
Zdawało się jej chwilami, że radaby zakopać się w tę ziemię, z której płynęły kłęby wilgotnej woni, i zginąć tak, jak kret, jak marna mysz polna.
Stan duszy Baśki na wiosnę bywał tęskny i smutny. Coś się jej roiło o sieroctwie i śmierci.
Buciki z „abzacami“ uciskały jej nogi, przyzwyczajone do latania na bosaka po młodej i świeżej trawie. Napróżno przypominała sobie, że ma u pani całą kwartalną pensyę, i że nie marudzi się jej w tej nowej służbie. Tęsknica tłukła się w jej piersiach, zawodziła, rwała do słońca i uciekała w cień.
I Baśka, czesząc swój warkocz, miała szare ślepia, pełne dyamentowych łez. Wstała już z takim smutkiem i wiedziała, że całą wiosnę będzie go nosiła w sobie razem z sercem, i dopiero na majowem nabożeństwie wypłakawszy się do sytu, odzyska spokój i równowagę.
Zwłaszcza dzień, w którym otwierano okna, bywał dla Baśki ciężki do przebycia. W pudełkach ciasnych pokoików zamknięta, w zaduchu kuchennym, nie czuła, że już zima skończyła się i wiosna tryumfalnie nadchodzi. Przez otwarte i odkitowane okna wpadała jednak ta woń wilgoci ciepłej i rozkosznej, która Baśkę upajała i doprowadzała do łez.
Stan duszy Baski na wiosnę bywał smutny i tęskny...


Z arkuszów szarej bibuły, ułożonej na krześle, Pęcak i Dydak porobili sobie stosowane kapelusze.
Marynieczka poprzestała na wielkim wachlarzu, ozdobionym kawałkiem różowej glasy.
Z wielką uwagą, z ustami zaciśniętemi, oczyma szeroko rozwartemi, śledzimy dzieci operacyę odkitowywania okien. Całe stosy miniaturowych gruzów leżały na ziemi.
Okna otwierały się powoli, na deski sypał się piasek wilgotny, zmieszany z gruzełkami kitu.
Baśka bosa, z rękawami, zawiniętymi ponad łokcie, spocona i zaczerwieniona, wyjmowała z okien duże płaty mchu, zgniłego od wilgoci i upstrzonego papierowemi czerwonemi różami.
Natychmiast Marynieczka wyciągnęła rękę i porwała kilka z tych kwiatków.
Z kokieteryą wpięła je w swe krótkie i rozczochrane włosy. Róże natychmiast nabrały wdzięku na tle tych złotych jedwabi. Przypominały teraz korale w złotej oprawie filigranu, lub krople krwi na tle królewskiej, ze złotogłowiu utkanej szaty.
Wzdychając i sapiąc, Baśka zdjęła pierwsze okna z zawias i postawiła je na ziemi.
— Nie ruszajcie, dzieci! — upominała, nie patrząc nawet w stronę małej gromadki.
Szybko uprzątnęła gruzy i śmiecie i wzięła się do otwierania drugich okien...
Szarpnęła raz i drugi, jakby zdjęta nagłą niecierpliwością. Okno otwarło się, i gorący prawie kłąb powietrza uderzył w twarz sługi. Ona, przez chwilę oszołomiona, przymknęła oczy, tracąc świadomość istnienia.
W tej chwili do pokoju weszła sama pani.
— Spiesz się, Baśka... jak to? jeszcze okna nie umyte?...
Baśka porwała się, jakby ze snu zbudzona, poskoczyła ku olbrzymiej miednicy, w której szarzała przygotowana z ługiem woda.
Przyniosła miednicę i zaczęła wdrapywać się na framugę okna.
Pani zrobiła gest trwogi.
— Co ty wyrabiasz, Baśka!... zlecisz! zdejm okno i weź je z sobą do kuchni.
Lecz Baśka już stała w oknie, rysując się krępą sylwetką na jasnem tle nieba. Zaczęła śmiać się z rodzajem wyzywającej odwagi.