wstaje we mnie nieprzeparte pragnienie powiedzieć jej długo tajone słowo.
Ujmuję ręką zwoje jedwabistych włosów i odsuwam, pragnąc zbliżyć się do mego ukochanego uszka. Nagle z pośrodka masy włosów błyska coś, jak ogień mieniący się barwami tęczy.
Zamiast turkusa w uszku mej dziewczynki tkwi wielki, wspaniały brylant.
Chcę mimo to powiedzieć jej, jak ją kocham, — ale nie mogę. Słowa więzną w gardle, jakaś mgła zasłania oczy...
Urywanym głosem zapytuję:
— Skąd masz takie brylanty?...
Ona płoni się cała jak zorza i kryje swą główkę na mej piersi.
— To od cioci Loci prezent ślubny! — mówi ledwie dosłyszanym szeptem.
— Prezent ślubny?...
— Tak, idę za mąż, za pana Leona, tego z blond wąsami, który bywał u nas czasami w Warszawie. Od tygodnia jesteśmy zaręczeni. Nikt, oprócz mamy i cioci, nie wie jeszcze o tem... Chciałam ci to sama powiedzieć, mój stary przyjacielu!
Stary przyjacielu!
Tak — miała słuszność. Byłem dla niej tylko starym przyjacielem. Przyszedł inny, młodszy i zabrał ją jak swoją.
Strona:Gabriela Zapolska - One.djvu/260
Wygląd
Ta strona została skorygowana.