Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - One.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

chodząca w biały dzień po dziedzińcu w obszarpanej spódnicy, z rozczochraną głową?
— Nie żartuj — rzekłam, siadając na studni i przyciągając dziecko ku sobie, — musisz przecież się inaczej nazywać. Princessa, to nie imię.
Ale ona uparcie wstrząsnęła głową.
— Nazywam się Princessa! — powtórzyła i zamilkła, wpatrzywszy się uważnie w stalowe błyszczące klamry, spinające mój płaszczyk na ramionach.
Zaczęłam z najwyższą przyjemnością przypatrywać się nawzajem Princessie, tylko oczy moje nie zatrzymywały szczegółów jej ubrania, ale wpatrując się w doskonałą piękność tego dziecka, pytałam sama siebie, jakim cudem tak delikatne formy dostały się w udziale dziecku jakiejś wyrobnicy lub co najwyżej posługaczki.
Ona spokojnie poddawała się memu badaniu, snadź przyzwyczajona do podziwu, jaki budzić musiała.
Gdybym była optymistką, przypuściłabym, że Princessa nie wiedziała jeszcze o niezwykłej potędze swej urody, — ale znając trochę duże i małe kobietki szybko zrozumiałam, że do główki dziecka wdarł się robak próżności.
Powiedziała mi to brudna różowa kokardka, przyczepiona kokieteryjnie pod szyją na kawałku porwanego szpagatu.