Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Krzyż Pański.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A mówi, mówi bezustannie, sznurując usta, spuszczając oczy, dumna z odgrywanej roli i udająca z chłopską przebiegłością zupełną bezinteresowność.
Ależ tak, mój Boże, ona pragnie tylko wygody lokatorów. Właściciele? — O! Ci ze zbytku nie wiedzą sami, co mają wymyśleć. Lecz cóż to dziwnego wobec teraźniejszych rządów, panujących we Francji!...
I sącząc powoli konjak, zagłębia się w politykę ze zaciekłością mieszkanki Montmartru, którą plakaty wyborcze drażnią i podniecają jak kieliszek anerpiconu.
Czasem wpada w ton melancholijny, tęsknota za słoneczną Prowancją odzywa się w jej piersi. Pociąga wtedy nosem i narzeka na Paryż, drogość ryb, stęchliznę krewetek i błoto, zalegające dziedziniec.
— Żeby Paryż był w Prowancji — mówi śpiewającym głosem, — nie byłoby ani błota, ani deszczu, a przez to samo miałabym mniej roboty z czyszczeniem schodów.
O każde piętro wyżej pani Croizelle staje się czerwieńszą i czarne jej oczy świecą się jak iskry w popiele. Ale też stopniowo i kieliszki konjaku i chartreusy stają się rzadsze, a ich miejsce zabiera czarna kawa lub tanie, czerwone wino. W miarę gatunku traktamentu pani Croizelle staje się mniej wymowną, nie zagłębia się w politykę, półgębkiem