Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Stój i czekaj — jak my, jak ta białolica Arjadna Tintoretta o całym wieńcu brylantowych gwiazd nad czołem, jak strojna w kwiaty, podobna rozkwitłej lilii Europa Veronesa, taka trwożna a pełna temperamentu, o nozdrzach lekko rozchylonych, jak zorza wychylająca się z ostępu. Jest nas tu cały szereg takich bladych i samotnych jak ty... Stój i czekaj!...
Tak mówią do niej głosy ciche i senne. Ona staje mimowoli i czuje płomienie na ustach a mgłę wilgotną na oczach.
Staje i czeka.
Powoli — pragnie ujrzeć raz jeszcze tę Wielką nieubłaganą w koronie świateł, ze ścieżką drżących, mandolinowych strun, biegnących pieśnią po falach wody. Pragnie i nie umie oprzeć się tej sile, która ją ciągnie.
Wabi mnie ku sobie, myśli — wabi — o bezlitosna, aby naigrawać się ze mnie.
I wieczorną porą, gdy milkną głosy, gdy cichną walce, wyrywające się w przestrzeń za deski teatru, gdy przestaje migotać blask elektryczności — Helena powoli kieruje swe kroki na brzeg wyspy.
Lecz dnia tego idzie w przeciwnym kierunku. Idzie ku przystani martwej i sennej w tej chwili.
Ostatni statek odpłynął z Lido ku Wenecji. Na brzegu zwijają sznury i gaszą latarnie. Jakaś gondola, przyczepiona do pomostu, kołysze się lekko na wodzie. Leży w niej bezwładnie drzemiący, biało odziany gondolier. W nadbrzeżnej restauracji, przy świecach słabo płonących w kloszach szklanych, majaczą niepewnie ciemne jakieś postacie, pochylone nad flaszkami chianti.
Helena mija restaurację i przystań.
Biała i smukła zanurza się powoli w ciemnicę, do której oczy jej się przyzwyczajają.
Idzie długo brzegiem — nagle staje unieruchomiona.
Przed nią, daleko — bardzo daleko — drży szereg świateł.
Kolumny srebrne wpadają w głąb i znaczą miejsce Piazetty.
Zdaleka wydaje się to jak fronton brylantowego, świetlanego pałacu.
Tu i tam błyszczą jeszcze światełka gondol. Ciągną one wszystkie w tę kolumnadę — wpadają w srebro filarów, rozbijają je na chwilę — potem nikną w sznurze drobnych djamentów, drżących dookoła fliz, schodzących w morze. Helena stoi i patrzy.
Nie czuje już obok siebie Veronesowskiej szaty i złocistego powiewu na wiatr rozpuszczonych włosów. Nie słyszy szeptu harmonijnych głosów, nie chłonie zapachu róż zdo-