Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Oh!... — wyrywa się jej z piersi prawie z jękiem.
Nie wie sama, jak wstała, jak podeszła do okna i znalazła się obok Weryhy. Kurczowo chwyciła go za rękę.
— Znów się boję!... — wyrzekła, zaciskając zęby.
On nic nie odpowiedział, tylko bardzo szerokim, pięknym gestem przygarnął ją do siebie, poczem oczy jej, usta, szyję, długo, spokojnie całować zaczął,
Ją w pierwszej chwili ogarnęło uczucie niewypowiedzianej ulgi i błogości — potem chciała się bronić, lecz czuła, iż przerwie bardzo ładną, bardzo szlachetną chwilę swojego i jego życia i instynktem wiedziona nie uczyniła tego. Zamknęła oczy i stała biernie z rękami opuszczonemi wzdłuż ciała.
— Teraz niczego się nie boję! — myślała z radością.
Jego twarz była ciągle marmurowo spokojna, tylko oczy pokryła jakby mgła. Caławał tę milczącą kobietę jakby we śnie, pojąc się ekstazą, wrażając w pamięć każdy pocałunek. Oboje byli bardzo bladzi, bardzo spokojni i powoli zupełny cień owinął ich postacie.
Jej zdawało się, że ktoś — pochylony nad nią — czytał rozdział jakiejś bardzo pięknej a nieznanej jej księżki.
Nagle zabłysła smuga światła i zbudziła ich z tego rozmarzenia.
Zapalono latarnię, która stała na przeciwległym trotuarze.
Odsunęli się od siebie. Czuli oboje, że na razie nie mogą, nie powinni nic do siebie mówić.
On ujął ją w ramiona i bardzo delikatnie, jak wielką lalkę, oparł o ścianę. Blask latarni padł na jej twarz pobladłą i oświetlił jej ciemne, duże oczy, które zdawały się patrzeć na niego, nie widząc.
I cicho, spokojnie Weryho wysunął się z salonu.