Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Dokoła niej biel draperyj, bukiety, wieńce, rozrzucone pękami na tle mebli, kretonu, jakaś młodość, czar, świeżość — coś, co prosi o uśmiech, o wesołą kaskadę głosu.
I smutek jej tak wielki, że ogarnia duszę tych martwych rzeczy, ziębi je, matuje połysk srebra, gasi wesoły ton wisien, sypie popiół na biel draperji.
Esencja smutku rozpływa się niejako w przestrzeni. Milczenie przygniatające bez szelestu życiowych skrzydeł. Urna żałobna, okryta czarnym całunem. Pochodnia gaśnie bez protestu, bez buntu.
Fatalność spłaty chwili rozkoszy ciąży dokoła w swem banalnem, musowem następstwie wypadków.
Coś tragicznego jest w tej rezygnacji, z jaką ta kobieta przyjmuje wypadek, łamiący ją jakby kołem wozu triumfatora. Zda się tak siedząc czekać na jeszcze większe fale cierpienia, które i tak zatapiają jej wolę, duszę, serce i ciało.