Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.



XXXII.

Z turkotym brutalnym pędziła dorożka po uśpionych ulicach miasta.
Wciśnięta w róg powozu Helena drżała cała od porannego chłodu.
Niepewny, szary blask wschodzącego dnia rozwłóczył się wśród kamienic zamkniętych jeszcze szczelnie i zakradał się do okien, zasłoniętych przeważnie roletami.
Inne dorożki, naładowane ludźmi i kuframi, mijały dorożkę Heleny — to znów pozostawały w tyle. Straszny, niemiły hałas napełniał powietrze.
Było w tem coś wyzywającego, coś trywialnego — jakieś krzykliwe przejawy życia — urągającego ciszy, którą noc sprowadzała w serca mieszkańców.
Helena jechała jak senna, jak martwa, powtarzając sobie ciągle, że już przyjechała, że już jest w tym Lwowie, będącym teraz jedynym punktem, około którego kręciły się jej myśli.
Lękała się tej chwili, sądziła, iż sprawi to na niej piorunujące wrażenie. Wiedziała, iż Hawrat mieszka na ulicy Trzeciego Maja, czuła go tak blisko — a przecież pozostała jakby bez czucia, jakby zamarłą fizycznie i moralnie, nie odczuwając żadnych wstrząśnień, przed któremi drżała.
Szklannemi oczyma patrzyła na szeregi domów, na place puste, na szyny tramwajowe, na drzewa jakby powleczone szarą gazą kurzu.
To wszystko było jej obce i nie interesowało jej. Czuła, że inną powróciła niż wyjechała i dlatego ten widok uśpionego, prowincjonalnego miasteczka nie działał na nią zupełnie.
Wspomnienia te, o których warto pomyśleć, pozostawiła za sobą. Tu wszystko było bez barwy, bez woni. Wchodziła w cmentarzysko, pełne bezwonnych kwiatów. I to nawet, że on był wśród tych kląbów ukryty, było dla niej jakby obojętne i wygasłe.