Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zaróżowienie jutrzenne twarzy znikło i jakiś szarawy cień pokrył jej rysy.
Czoło przecięła głęboka bruzda.
On szedł za nią powoli, jakby jej śladem — bardzo chmurny i bardzo blady.
Widoczne było, iż ten pocałunek, który dał jej jako odpowiedź na promienne ujawnienie się jej serca — bolał i jego i był rozpaczliwą ucieczką, ktorej chwycił się w ostateczności.
I szli tak dalej, oboje milczący, smutni, wśród zszarzałej trawy, którą jękliwie szumiący wicher przed nimi na wszystkie strony rozwiewał.