Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Oczy jej zaciągnęła mgła, serce wezbrało wielką, trwożliwą żałością.
Czuła, iż stoi nad brzegiem przepaści, obramowanej tęczą płomiennych kwiatów. Ponad nią jej groźna nieprzyjaciółka, jakby mszcząc się za to, że Helena ucieczką ratować się chciała przed jej potęgą, odrazu — brutalnie roztaczała przed nią tragiczną grozę swej mocy.
Twarz Heleny pokryła się bladością.
Pomimo upału, którego nawet cienie nocy osłabić zupełnie nie zdołały, jakieś lodowate zimno przepełniało serce młodej kobiety.
Dwie łzy stoczyły się z jej oczu powoli i spadły na biały jedwab bluzki.
Zalśniły chwilę w świetle i pozostawiły dwie wilgotne bruzdy.
Karol łzy te dostrzegł.
— Płaczesz? — zapytał.
Helena nie poruszyła się nawet i teraz cały ten tłum, pałace, kolumny, światła widziała przez mgłę łez. Straciło to wszystko dużo ze swej grozy — natomiast jakiś ból bezsilny spotęgował się w jej duszy.
Karol powstał i pociągnął ją za sobą.
— Chodźmy! Jesteś pani zanadto wrażliwą!
Zeszli znów do gondoli i teraz — gondolier powiózł ich w głąb Wenecji małemi, wązkiemi kanałami wśród dwóch rzędów ciemnych, tajemniczych domów, w których malutkich okienkach gdzieniegdzie błyskało światełko.
Karol otoczył Helenę najtroskliwszemi staraniami. Ułożył ją prawie na poduszkach gondoli i sam zajął miejsce na przedniem siedzeniu. Łagodne, zielonawe światełko latarni oblało jej twarz mistycznym blaskiem.
Ciągle zachowała jeszcze ten smutny i zrezygnowany wyraz twarzy i ten wyraz dodawał jej wiele niezrównanego wdzięku. On, siedząc naprzeciw niej, chłonął w siebie ten wdzięk i upajał się nim.
Ciągle trzymał rękę Heleny w swych dłoniach, jakby chciał przelać swą siłę i moc w jej dłonie.
Mówił do niej cicho i spokojnie. Chwilami wolną ręką odsuwał z jej czoła spadające pasma włosów i wtedy po całem ciele Heleny przebiegał bolesny, niepokojący dreszcz.
Mimo to pragnęła powrotu tej ręki, tej dłoni, która przesuwała się tak lekko po jej czole i czekała na nią, jak na muśnięcie skrzydła cherubina, który stanąłby u jej wezgłowia po to, aby ją dręczyć i rozkoszą dziwną, bolesną, upajać.
Sia stai! — wołał od czasu do czasu gondolier, gdy wjeżdżał w zaułek zaledwie rozświecony latarnią gondoli.
Czasem zdaleka odpowiadał mu drugi głos.