Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Jak tęcza.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jest teraz sama, ale nie porusza się z miejsca. Czuje bowiem w tym pokoju to samo, co ją ogarnia zawsze skoro Weryho jest przy niej. Jakie to uczucie, tego określić, nie umie. Ot — upalny, skwarny dzień — a nagle zaciemnieje pod stopami czarna smuga cienia.
I w ten cień gdy się wejdzie, następuje dziwne uczucie ulgi. To ją ogarnia, takie uczucie cienia, w które weszła jej dusza. W tym pokoju panuje takie same orzeźwiające uczucie. Tu jest daleko od szpetoty ludzkiej, tu coś dobrego, pięknego panuje w przestrzeni. Co? Niewiadomo. Ot! Może piękność samego Weryhy, może ten łagodny ton jego głosu, wdzięk jego poruszeń, czar dziewczęcy jego uśmiechu. A może jego duchowa strona, przepojona tym ekstraktem piękna, jakie on umiał tak zręcznie z każdego objawu życia wyciągać. Helena nie wie, ale czuje to i mimowoli uśmiecha się. Przymyka oczy, rada pod tem wrażeniem pozostać jak najdłużej tak samo, jak w chwili, gdy Weryho ma odchodzić od niej, zatrzymuje go i prosi „zostać jeszcze chwilkę“.
I teraz pragnie „zostać jeszcze chwilkę“ ona w tej ciszy pokoiku o zasłoniętem oknie, o książce otwartej na stole, o fotografji smutnego dziecka nad łóżkiem.
Lecz iść musi i wyrywa swą duszę siłą prawie z tego kąta i uprowadza ją w blask słońca, w gwar życia, w rozdrabnianie siebie i tego, co jest najlepsze, na cząstki, które po świecie bez pożytku fruwają i giną gdzieś w odmęcie — na przepadłe — na marne.